Bieg 7 Dolin
„…nastała błoga cisza, nie czuję już bólu, pragnienia, głodu i zmęczenia, wsłuchuję się tylko w swój własny oddech i odgłos stawianych kroków. Koncentracja osiąga maksymalny poziom. Nagle, słyszę w oddali głosy… nie to niemożliwe, przecież mimo, że tak blisko, to jeszcze jednak tak daleko. To na pewno omamy spowodowane skrajnym zmęczeniem. Wraz z kolejnymi metrami, głosy jednak stają się wyraźniejsze. Wdech, wydech, wdech, wydech… Nogi automatycznie podążają za wzrokiem i lądują tam, gdzie jeszcze przed ułamkiem sekundy skupiał się on, aby natychmiast obrać nowy punkt oddalony o długość kroku. W uszach coraz głośniej rozbrzmiewa najsłodsza muzyka. Donioślejsza i słodsza w swym brzmieniu od chórów anielskich. To głos spikera i oklaski kibiców. Łzy cisną się do oczu. To niemożliwe…”
Maraton… i co dalej?
Jest 30 września 2012 roku. Wbiegam na Stadion Narodowy i tym samym kończę swój pierwszy maraton. Dwa lata treningów przynoszą mój zamierzony cel.
Astma, która zdopingowała mnie do tego, aby zacząć biegać dla siebie, znacznie mniej już doskwiera. Jednak początki nie były łatwe. Pierwsze treningi, których dystanse nie były większe niż 1 km, a średnia prędkość nie przekraczała 8 km/h, kończyły się zwykle napadami kaszlu. Jednak upór i odpowiednio dobrany trening sprawdził się. Nawet 25-cio stopniowe mrozy nie przeszkadzały w przebiegnięciu 8-10 km po pokrytej śniegiem drodze. Byłem z siebie niesamowicie dumny, że udało mi się to, co jeszcze do niedawna było tylko w sferze marzeń.
No dobra, przebiegłem maraton i co teraz? Przeglądając kalendarz startów, natknąłem się na relację z Biegu 7 Dolin. Od razu przykuła moją uwagę. Bieg po moich ukochanych górach, nie zważając na pogodę, na dystansie 100 km! Tak to jest to. Czytając kolejne strony, zdjęcia, relacje, i filmy coraz bardziej ten bieg zaczął mi się podobać.
Nie zwlekając długo, trafiam na formularz rejestracji do Biegu 7 Dolin na internetowej stronie Festiwalu Biegowego. I tak 15 października otrzymuję na swoją skrzynkę mailową wiadomość o treści: „Drogi Zawodniku. Twoje zgłoszenie na Festiwal Biegowy Forum Ekonomicznego 2013 zostało przyjęte.”
Trening czyni mistrza!
Jak się zabrać teraz za trening pod tak wymagający bieg? Wertuję strony www i fora dyskusyjne w celu znalezienia choćby namiastki planu treningowego, od którego mógłbym zacząć. Niestety, jeśli znalezienie treningu pod maraton to raptem kilka kliknięć zajmujących maksymalnie 30 sekund, tak z dystansem ultra po górach nie jest to już takie łatwe.
Zgodnie ze słowami „Jeśli czegoś nie ma w internecie to nie istnieje” znalazł się też plan treningowy na 100 km. Po dokładnym jego przestudiowaniu wygląda na to, że jest możliwy do zrealizowania. Bieganie to jednak za mało, jak na taki dystans i to po górach. Łączna suma podbiegów podczas tego biegu to prawie 4500 m. Dochodzę do wniosku, że wizyty na siłowni będą już teraz niezbędne.
Po przedłożeniu treningu biegowego, razem z personalnym trenerem, planujemy trening siłowy. Wygląda na to, że przez większość czasu przygotowań do B7D, treningi będą codziennie! A gdzie praca, rodzina z małym dzieckiem na czele? Dochodzę do wniosku, że chyba mnie trochę poniosło z tym ultramaratonem. No ale cóż marzenia i wyzwania są po to, żeby je realizować.
Treningi zaczynam od 1 stycznia 2013, wcześniej tylko swobodne wybiegania i spacery, aby utrzymać mięśnie w należytej formie. Każdy z nich zapisuję dzięki aplikacji Sports Tracker, aby wiedzieć jak dokładnie przebiega i czy na pewno poprawia się moja aktualna dyspozycja. Robię to odkąd włożyłem pierwszy raz buty biegowe.
Tak mijają kolejne trzy miesiące. Trening bez względu na pogodę i samopoczucie. Staram się nie zaniedbywać obowiązków w domu a moja wyrozumiała żona pomaga mi jak tylko może.
Maraton…to ja biegam na treningach.
Nadszedł pierwszy poważny sprawdzian. Dwa maratony w dwutygodniowym odstępie. Maraton w Łodzi, mimo przeziębienia, udaje mi się pokonać w 3:23:17, co jest moim najlepszym czasem na dystansie 42 km 195 m. Dwa tygodnie później staje na starcie 12 Cracovia Maraton. Od początku do 35 km trzymam się, jak przyklejony do „zajęcy” na 3 h 15 min. Później zdecydowanie zwalniam, traktuje ten bieg jako trening niespecjalnie nastawiając się na końcowy wynik. Jednak ku mojemu zdziwieniu, pada nowa „życiówka”. Ale za to jaka! O całe 3 sekundy lepszy czas niż w Łodzi. To się nazywa powtarzalność wyników.
Pora na pierwszy poważny sprawdzian w górach. Na dzień dziecka zabieram całą rodzinę do Zakopanego na VI Wysokogórski Bieg im. dh Franciszka Marduły. Inaczej mówiąc, 25 km po Tatrzańskich szlakach, o łącznej sumie podbiegów 1753 m. Wcale nie taka „bułka z masłem”. Tutaj zderzam się z realiami, jakimi rządzą się tego typu biegi. Na pierwszym podbiegu tętno skacze do 180, zmuszając do marszu. Marsz pod górę, bieg z góry. Maksymalna koncentracja. To nie asfalt. Tutaj wystarczy jeden błąd i kończysz bieg. A to wszystko na „szarpanym” tętnie, grubo przewyższającym normalne tętno treningowe. Jednak widoki i atmosfera, której trudno doszukiwać się na biegach płaskich, wynagradza trudy biegu z nawiązką. 3 h 51 min 36 sek później na mojej szyi zawisa pierwszy medal z biegu górskiego. Czuje dumę.
Z miesiąca na miesiąc wybiegania są coraz dłuższe. Początkowe 200-250 km miesięcznie, przekracza już 400 km. Siłownie zastąpiły już biegi w terenie. W miarę możliwości trasy o jak największym przewyższeniu. W szczycie treningu dochodzi do sytuacji, kiedy w sobotę biegam 35 km po górach, żeby w niedzielę dołożyć 45 km po lokalnych miejscowościach, w też nie płaskim całkowicie terenie (różnica wysokości 800 m).
40 stopni na grani.
Po siedmiu miesiącach przygotowań, przyszła pora na zapoznanie się z trasą biegu 7 Dolin na pełnym dystansie. Całą trasę podzieliłem na cztery etapy:
1. Krynica-Zdrój – Rytro – 35.5 km
2. Rytro – Piwniczna-Zdrój – 30.5 km
3. Piwniczna-Zdrój – Mała Wierchomla – 10.7 km
4. Mała Wierchomla – Krynica-Zdrój – 23.3 km
Końcem lipca zjawiłem się razem z żoną i Julkiem na, bardzo tłocznym o tej porze roku, „Deptaku Krynickim”. Mimo gorąca, jakiego można było odczuć w tym okresie wakacji, udało mi się przebiec pierwszy etap poniżej 4 godzin.
Start drugiego etapu, a zarazem pierwszy przepak, mieścił się przy Hotelu Perła Południa. Dokładnie w samo południe wyruszyłem spod niego na, moim zdaniem, kluczowy fragment biegu. Limit czasowy na tym odcinku był bardzo wyśrubowany i pokonać go w nim, mając już ponad 35 km za sobą, będzie nie lada wyczynem podczas startu. Upał, którego doświadczyłem podczas wcześniejszego zapoznawania się z trasą, wypadał blado do panujących teraz temperatur. Zapowiadał się niezły wycisk. I rzeczywiście taki był. Kiedy wybiegałem z zacienionego fragmentu, tuż po pokonaniu najwyższego punktu na trasie, jakim była Radziejowa (1266 m n.p.m.), czułem jakbym znalazł się w sercu Sahary. Ponad 40 stopni na grani! Moją głowę wypełniała tylko jedna myśl – oby to się nie powtórzyło we wrześniu.
Ostatnie dwa etapy połączyłem w jeden ciągły. Napawałem się widokami panującymi na trasie, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów dotyczących jej przebiegu. Wiedziałem, że za dwa miesiące nie będzie to już takie łatwe. Dosyć strome podbiegi i bardzo czujne zbiegi przesądzają o tym, że koncentracje na tym odcinku na pewno będę przedkładał nad szybkość.
„Przepraszam, gdzie można odebrać pakiet startowy”
Krynica wita ponownie pięknym słońcem i tłumem ludzi. Tym razem jednak kuracjusze i rozbrykane dzieciaki na wakacjach zastąpieni są przez biegaczy. Widać ich praktycznie wszędzie. Tutaj kolorowe peruki, tam kilkoro biegaczy ubranych w narodowe stroje. Gdzie indziej cała gromada reprezentująca młode pokolenie w jednolitych strojach, dzwoniąca medalami, które kołyszą się im na szyi. Rozpiętość wiekowa, napotykanych po drodze fanatyków biegania, jest naprawdę imponująca. Nawet ci, co ukrywają się w „cywilnych ubraniach” zdradzają swoją przynależność do tego grona, kolorowymi, lekko przytartymi butami biegowymi, które spod nich wystają. A wszyscy radośni, uśmiechnięci. Tak w przeddzień startu, do najtrudniejszego w mojej „karierze” biegacza amatora, wyglądają ulice Krynicy-Zdrój.
Z hotelu usytuowanego niedaleko „Hali Lodowej”, udajemy się w „serce” tego całego zamieszania – Główny Deptak Krynicki. Tam dwie ogromne hale namiotowe, gdzie mieści się centrum zarządzania owym zamieszaniem, które niewątpliwie ma swoją magiczną atmosferę. Przypadek chce abyśmy trafili na finisz najbardziej kolorowego i szalonego biegu podczas Festiwalu Biegowego w Krynicy. Jest nim bieg przebierańców. Uśmiechnięta rodzina przebrana za właścicieli pasieki z małą pszczółką na rękach pozuje do zdjęć. Nagle zza rogu wybiega nagi, dorosły facet ze strzałą w zębach i łukiem w ręce. To amorek z „papmeresem dla dorosłych” w miejscu, gdzie powinien mieć spodnie. Wiedźmy, Batman, bocian, Obelix, Capitan America i wiele starszych i młodych, kolorowo przystrojonych, uśmiechniętych twarzy. Tego nie zobaczycie nigdzie indziej.
Swoje kroki kieruję do głównego „namiotu”, gdzie mieści się informacja oraz trwające targi, z pytaniem „Przepraszam, gdzie można odebrać pakiet startowy”. Po kolejnych kilku krokach i przedstawieniu potrzebnych do weryfikacji dokumentów, odbieram numer startowy wraz z mapą, informatorem i innymi drobnymi rzeczami, zwykle dodawanymi do pakietów startowych. Wszystko przebiega sprawnie i bez zbędnej zwłoki.
Przed startem pozostał już tylko brefing, który odbywa się w Hali Lodowej, od której do mojego tymczasowego miejsca pobytu dzieli mnie raptem kilka kroków. Tam dowiaduje się szczegółów dotyczących startu i samej trasy. Prowadzony jest on również w języku angielskim, co czasem rysuje na mojej twarzy uśmiech, gdyż specyficzne słownictwo dotyczące biegu i gór, sprawiają wyraźny problem tłumaczowi. Na trybunie hali lodowiska kilkaset ludzi z całej Polski. Studiują mapę trasy, prowadząc przy tym gorące dyskusje. Da się już wyraźnie odczuć to niecierpliwe wyczekiwanie, kiedy wszyscy wspólnie staną do startu na trzech różnych dystansach. Pierwszy z metą w Rytrze, 36 km. Drugi z metą w Piwnicznej-Zdrój 66 km. I ten najdłuższy 100 km z metą i startem przed Starym Domem Zdrojowym w Krynicy-Zdrój.
„…3… 2… 1… Poszły konie po betonie…”
Kładąc się na chwilę w łóżku, ciężko zasnąć, wciąż myślę o strategii, jaką wcześniej obrałem i o tym, czy na pewno dam sobie radę. Śpię może 2h. Sygnał budzika, wstaję. Wciskam w siebie dwie kromki z miodem popijając je herbatą z nadmierną ilością cukru. Przelewam do camelbak’a wodę, pakuję plecak w niezbędne na pierwszym etapie rzeczy. Dzielę batony, żele, napoje i ubrania na trzy „kupki”. Każdą z nich pakuję do odpowiednich worków, które będą wydawane na przepakach. Do przednich kieszeni plecaka, który dotarł do mnie po wielu perturbacjach na kilka dni przed startem aż z Anglii, wkładam niezastąpioną, odgazowaną Pepsi i napój z magicznego kociołka (taki na V). Teraz, kiedy po raz pierwszy oglądam go dokładnie, doceniam jego rozwiązania, których współautorami byli najlepsi biegacze ultra. Wciągam na siebie wcześniej przygotowane ciuchy, a wszystkie pakunki, do jednego wielkiego plecaka. Resztą zajmie się moja żona, która w tym biegu będzie również odrywać bardzo ważną rolę – mojego supportu. Wszystko wcześniej dokładnie przemyślane. Zapasowe buty ciuchy i cała masa różnych napojów czeka w bagażniku samochodu.
3 rano, zimno. Mimo, że mam na sobie kilka warstw ciepłych ubrań. To dobrze. Zdecydowanie wolę starty przy niskich temperaturach. Ideałem byłoby, aby temperatura oscylowała w granicach 10-12 stopni przez cały bieg. Gorąco mnie po prostu rozkłada i nie ma najmniejszych szans na dobry wynik. Ale tu wynik nie jest tak bardzo istotny. Najważniejsze dobiec do mety w limicie 16 h. I z tą myślą w głowie udaje się do depozytu, który mieści się niedaleko startu. Jednak nie był bym sobą, gdybym nie obrał sobie czasu, w jaki będę celował. Po analizie wcześniej przebytych odcinków trasy i wzięcia pod uwagę narastającego zmęczenia, czas poniżej 14 h byłby genialnym wynikiem.
Depozyty wrzucone na pakę, podstawionych wcześniej ciężarówek. Na starcie coraz większy ścisk. Choć jestem zupełnym nowicjuszem, widzę kilka znajomych twarzy z moich wcześniejszych startów w biegach górskich. Tak dużo różnych ludzi, a jednak każdy z nich jakby znajomy. Podąża przez życie, dzieląc tę samą pasję. Do gór, do sportu, do biegów. Nieważne, czy zawodowiec czy amator, młody czy stary. Każdy z nich na starcie jest równy.
Wyciągam kamerkę, aby nagrać moment startu. Spiker odlicza, a wraz z nim tłum startujących – „10… 9… 8… 7… 6… 5… 4… 3… 2… 1…”. Tyle marzeń i różnych celów upakowane na tak małej przestrzeni. Słychać strzał, a po nim słowa „Poszły konie po betonie…”. Tak z kamerą w ręce, włączoną czołówką na głowie i uśmiechem na twarzy, mijam linie startu dokładnie o 4 nad ranem. Przede mną 100 km i około 16 h, biegu po malowniczych górach i dolinach Beskidu Sądeckiego.
Na widok rozpalonego do czerwoności nieba – płaczę.
Spokojnym tempem, razem z kilkuset współtowarzyszami, truchtam po ulicach Krynicy. Wraz z ubywającymi metrami, światło latarni zanika, a kiedy skręcamy w kierunku bezdroży, zupełnie gaśnie. Utwardzona, szeroka droga, wiodąca pod pierwsze wzniesienie, zamienia się w wąski szlak koloru czerwonego. Spoglądam za siebie. A tam morze świetlików, migoczących pod gwiaździstym niebem. Czasem trudno dostrzec, gdzie kończy się nieboskłon. Ten ciąg czołówek przypomina teraz przedłużenie drogi mlecznej. Widok naprawdę nie do opisania.
Po kilku pierwszych kilometrach, które wiodły przez zalesione tereny wokół „Holicy”, kierujemy się na drogę prowadzącą na szczyt Jaworzyny. Mimo, że cały czas jest pod górę tempo nie spada, a dookoła słychać rozmowy. To naprawdę niespotykany widok. W połowie drogi na szczyt, kiedy w gęstwinie drzew robi się „wyrwa”, moim oczom ukazuje się wspaniały widok. Ciemny granat nieba ustępuje miejsca czerwieni, wyłaniającej się zza szczytów. Na widok rozpalonego do czerwoności nieba – płaczę. Pierwszy raz w życiu widziałem tak niesamowity wschód słońca. Przed oczami staje scena z mojego ulubionego filmu „Forest Gump”, gdzie główna postać opowiada o wspaniałych rzeczach, które widziała w życiu. Jest to na pewno jeden z widoków, który do końca życia będzie ze mną. Widzę, że nie jestem odosobniony, wokół mnie zwalniają, a nawet zatrzymują się inni, aby podziwiać to wspaniałe zjawisko.
Po godzinie i dwudziestu minutach, od rozpoczęcia biegu, mijam budynek górnej stacji kolejki z napisem Jaworzyna Krynicka 1114 m. Teraz mogę oglądać w pełnej krasie zjawisko, które sprawiło nadmierną wilgoć moich oczu. Największe wzniesienie na tym odcinku mamy za sobą, teraz będzie już tylko z górki. Oczywiście teoretycznie, bo co jakiś czas na trasie pojawiają się podbiegi i to nawet całkiem strome.
Ciemność rozświetlona przez liczne czołówki coraz bardziej ustępuje, nieśmiale przeciskającym się między drzewami, promieniom porannego słońca. Tempo biegu zdecydowanie przyśpiesza. Mimo pełnego skupienia na szlaku, który lawiruje między wystającymi korzeniami drzew, udaje się mi zaliczyć ukłon prawie do samej ziemi. Na szczęście szybka reakcja zapobiega dość bolesnym obtarciom. Inni nie mają tyle szczęścia i co jakiś czas ktoś niespodziewanie zapoznaje się z nawierzchnią najeżoną kamieniami. Gdy tylko ktoś dotyka szlaku, inną częścią niż podeszwą buta, od razu doskakuje do niego kilku biegaczy, aby natychmiast mu pomóc.
Słońce jest już na tyle wysoko, że czołówkę chowam do plecaka. Nadal jest przyjemnie zimno. Mija właśnie 2.5 godziny, od kiedy jestem na trasie biegu. W oddali słychać nienaturalne dźwięki. Przed Schroniskiem na Łabowskiej Hali umieszczono maty, które wydają ten piskliwy, drażniący ucho dźwięk. Zwiastuje on pierwszy na trasie punkt odżywczy. Łapiąc banana i dwa herbatniki, nie zatrzymuję się, biegnąc dalej.
Od czasu do czasu mijają nas kolejni zawodnicy. To ci, którzy dziś pokonują krótsze dystanse, a wystartowali z 10 i 20 minutowym opóźnieniem. Robi się coraz cieplej i para, która do niedawna wyłaniała się z ust przy każdym oddechu, całkowicie zanikła. Właśnie wbiegłem na porośnięte przez borowinę obszerne pagórki. Jeszcze tak niedawno garściami zbierałem tutaj jagody. Teraz już ciężko doszukać się choć jednej. Szlak tutaj jest bardzo wąski, ale za to jaki malowniczy.
Po kilku kolejnych kilometrach znowu niesamowity widok. Poranne gęste mgły przykrywają doliny. W tle, jak na dłoni Tatry, odcinają się od horyzontu. Widok jak na zdjęciu, które wygrało konkurs fotograficzny National Geographic. Tutaj też mimo, że to przecież bieg, „towarzysze” wyciągają aparaty. Ba, niektórzy, nawet siedząc na plecaku z batonem energetycznym w ręce, podziwiają ten widok.
Z radością w sercu przemierzam dalszą część szlaku, pamiętając o ciągłym popijaniu na przemian niewielkich ilości płynów. Co pół godziny galaretka Isostara, a co godzinę mały żel. Nie mogę pozwolić na to, aby nie uzupełniać węglowodanów, a co gorsza odwodnić się. Czas i kilometry szybko ubywają i nawet nie wiem, kiedy moje nogi znowu lądują na twardym asfalcie. Teraz jeszcze tylko most na Popradzie i cztery kilometry biegu na pierwszy przepak.
„231!… 148!… 305!”
Ostatnie kilkaset metrów rozmawiamy razem z innym biegaczem o tym, czego doświadczyliśmy przez ostatnie cztery godziny. Pozwala to zapomnieć o zmęczeniu, które nieuchronnie się zbliża. Odkąd biegniemy na odsłoniętym terenie, odczuwalna temperatura jest coraz wyższa. Znacznie przekracza założone przeze mnie 12 stopni. Trudno, ale w zeszłym roku mieli gorzej, lało – myślę sobie.
Na kilka metrów przed bramą hotelu znajoma twarz. Żona już czeka. Z telefonem w ręce skierowanym na mnie. Miło będzie obejrzeć to za kilka lat. W oddali słychać pokrzykiwania wolontariuszy „…231!… 148!… 305!”. O to mój numer. Zanim dobiegam do punktu odbioru depozytu, czeka już przygotowany.
Krótkie spojrzenie na czas – 4 h 10 min. Jest dobrze. Ponad półtorej godziny w zapasie na drugi etap. Z mojej analizy wynika, że na tym etapie trzeba mieć minimum godzinę zapasu, aby w ogóle myśleć o ukończeniu choćby drugiego etapu. Długi rękaw, zmieniam na kompresyjny z krótkim, uzupełniam płyny, zapasy odżywek i dalej w drogę.
Podczas długich chwil samotności myślę o mojej rodzinie.
Rozpoczyna się etap, którego tak się obawiałem. Dlatego początek biegnę zdecydowanie wolniej niż na treningu, gdzie po ukończeniu myślałem, że wyzionę ducha. Miła rozmowa z dużo starszymi od siebie zawodnikami, umila początkowe kilometry trasy. Robi się coraz stromiej. Moi dotychczasowi towarzysze znacznie odstają, więc nie oglądając się za bardzo do tyłu, przyśpieszam, aby ten trudny odcinek mieć za sobą.
Zawodnicy są coraz bardziej rozciągnięci. Jednak starają się utrzymywać w grupach, żeby nie doskwierała im samotność. Ja osobiście bardzo ją lubię. I nie przeszkadza mi bieganie w samotności. Pozwala mi to na chwilę zapomnienia od codziennych, drobnych problemów. Czasem wpadają mi do głowy ciekawe pomysły. Ale podczas długich chwil samotności, myślę głównie o mojej rodzinie. Dodaje to mi sił i motywuje, abym dał z siebie więcej.
Stromizna ustępuje. Oznacza to jedno. Zbieg do schroniska na Hali Przehyba. Mieści się tam kolejny punkt odżywczy na trasie. Kubek herbaty, kilka krakersów, banan i wreszcie wizyta w WC. Obmywam twarz z soli, która nagromadziła się na brwiach i wokół oczu. Bez zbędnej zwłoki kieruje się na drogę powrotną, gdyż trasa biegu zamienia się tutaj w „agrafkę”. Należy wrócić kilkaset metrów, aby następnie skręcić na szlak prowadzący na najwyższy punkt, na który wbiegnę podczas dzisiejszego dnia – Radziejową (1266 m n.p.m.).
Po drodze spotykam Dominikę. Razem biegniemy kilka dobrych kilometrów rozmawiając na różne tematy. Mijając wieżę na Radziejowej, zbliżamy się do najbardziej nieprzyjemnego zbiegu na trasie całego biegu. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak musiał on wyglądać rok temu, przy deszczowej pogodzie. Teraz, kiedy uwaga jest wzmożona, a prędkość niewielka, możemy spokojnie kontynuować rozmowę. Opowiada o swojej pasji, jaką jest bieganie, a wcześniej narciarstwo. Wspominam, dlaczego Ja zacząłem biegać i co tak naprawdę mnie napędza do takiego wysiłku. Rozmowa ta zażegnuje chwilowy kryzys, jaki miała. Bardzo ucieszyłem się, że mogłem pomóc. Choć widać, że jest ona o wiele lepszym zawodnikiem ode mnie. Najwidoczniej każdy ma prawo być zmęczony, również mentalnie, po 50 km w trasie. Chwilka oddechu na skrzyżowaniu szlaków, gdzie pomyliłem drogę podczas treningów, współtowarzyszka „aplikuje” żel energetyczny. Na szczęście organizator perfekcyjnie przygotował oznaczenie tak, abym tym razem nie pomylił prawidłowego przebiegu trasy. Po kilku chwilach w Dominikę wstępują w nowe siły. Życzę jej powodzenia. Przyśpiesza, aby ostatecznie zająć drugie miejsce wśród kobiet na dystansie 66 km. Dalej biegnę już w samotności, która towarzyszy mi aż do Piwnicznej.
Jaki ten świat mały.
Kolejny przepak. Teraz już na spokojnie. Siadam na betonowym bloku leżącym na trawie i wylewam zawartość dwóch butelek z wodą na głowę. Jest już ponad 20 stopni. Czuję, że nogi są już bardzo zmęczone. Szczególnie lewa, na której mam założoną ortezę. Staw skokowy, który miałem złamany dwukrotnie, jest teraz bardzo wrażliwy na taki wysiłek. Czuje dość znaczny ucisk na prostownik dużego palca, ale nie luzuje sznurowadeł. Pomogłoby to na podbiegach, ale na zbiegach odwróciłoby się przeciwko mnie. Kilka dobrych minut spędzam w towarzystwie żony, do której mówię, że kolejny etap chyba będzie ostatnim. Moją i Magdy uwagę przyciąga niezwykła prośba „Ma ktoś może papierosa? Dajcie cygara, bo mi dziewczyna z wszystkich przepaków powyciągała!” – mówi z uśmiechem na twarzy jeden z grupki biegaczy siedzących nieopodal. Rozbrzmiewa gromki śmiech wszystkich, którzy to słyszeli.
Z tym ciekawym doświadczeniem w pamięci ruszam na kolejne kilometry trasy. Kilka kroków szybkim truchtem, aby później spokojnie dreptać pod górę. Tak wdrapuje się na wzniesienie, z którego zbiegam ostrożnie do Łomnicy-Zdrój. Zmęczenie jest już znaczne, słońce daje popalić. Jestem jak na patelni. Ani jednego krzaczka przez kolejnych parę kilometrów, aby się schować jego cieniu.
Idąc pod kolejne wzniesienie, napotykam parę młodych ludzi, pchających pod nie rowery. Jak im się chce w taki upał pchać to żelastwo? Kiedy ich mijam zauważam, że to moi znajomi z Tarnowa, z którymi przed dwoma tygodniami bawiłem się na weselu szwagra. „Wiedziałem, że cie tu pewnie spotkamy” – mówi „Ryba”. Jaki ten świat mały. Nigdy nie spodziewałbym się, że spotkam tu kogoś ze znajomych, a już na pewno nie na rowerach. Kiedy robi się bardziej płasko, wsiadają na nie i odjeżdżają, życząc mi powodzenia. Ponieważ szlak pieszy biegnie krótszą, drogą niż rowerowy, mijam ich jeszcze kilkakrotnie. Koniec końców i tak na całym odcinku, nogi, pomimo, że mają za sobą ponad 70 km są szybsze niż rower.
Ten odcinek biegu mija mi bardzo szybko i zanim się dobrze zorientowałem, już jestem na asfaltowej drodze prowadzącej pod Hotel Wierchomla. Praktycznie przy każdym domu kibice. Większość z nich powystawiała miski z wodą do obmycia, a na stołach poustawiała wodę, kompoty i inne napoje. Dzieciaki polewały też biegaczy ze szlaucha. Nigdy bym się nie spodziewał, że ludzie mieszkający przy trasie, mogą być tak wspaniale nastawieni. Za to im bardzo dziękuję w imieniu wszystkich uczestników.
Z uśmiechem na ustach i papierosem w ręce.
Bardzo zmęczony, ostatnie kilkaset metrów pokonuje truchtem. Mijam maty, odczytujące czip do pomiaru czasu przymocowany do buta i siadam na ławce. Czuję już odrętwienie mięśni spowodowane znacznym wysiłkiem. Boje się, że teraz jak już usiadłem, nie będę mógł wstać. Wpycham w siebie, co tylko mogę. A nie wiele już się da wepchnąć. Na szczęście humor poprawia mi znajoma twarz. Kolega, któremu do szczęścia brakowało tylko jednego, siedzi teraz koło mnie z uśmiechem na ustach i papierosem w ręce. Człowiek czasem nie zdaje sobie sprawy z tego, że tak prozaiczna rzecz, jak chwila radości wymalowana na twarzy kompana, może również udzielić się i Tobie.
Ostatni etap
Po tym doświadczeniu ogarnia mnie dziwny przypływ energii. Dość szybko znajduję się pod ostatnim „wielkim wyzwaniem”, jakim jest niewątpliwie wspinaczka na stok narciarski. Każdy normalny człowiek wolałby skorzystać z pobliskiego wyciągu, a nie męczyć się w tym skwarze człapiąc pod górę. Tutaj już nie ma bohaterów. Wszyscy spokojnie napierają wyrywając kolejne metry w pionie.
Po 40 minutach nareszcie upragniony szczyt. Teraz tylko dość nieprzyjemny, z powodu luźnych kamieni, zbieg do Szczawnika. Tak zaczyna się ostatni etap tego bardzo wymagającego biegu.
Teraz szeroka równa, lekko nachylona droga do Bacówki nad Wierchomlą, która jest ostatnim przystankiem przed metą. Cień panujący w dolinie i miły chłód od płynącego w nim potoku, daje wreszcie odpocząć od doskwierającego przez ostatnie godziny bezlitosnego słońca. Patrząc na zegarek kalkuluje. Jak teraz przyśpieszę do 11 km/h będę na mecie w czasie 14 h 10 min. Musiałbym przyśpieszyć do 11.5 km/h, aby zejść poniżej 14 h. Nie, to jest nie do zrobienia – myślę. Jednak zostanę przy spokojnym tempie 10 min/km i dotrę do mety na pewno poniżej 15 h, co też jest dla mnie satysfakcjonujące. Na tych przeliczeniach spędziłem ponad 4 km. Widać zmęczone jest nie tylko ciało, ale i umysł.
Nie to niemożliwe…
13 h w trasie. Ostatni punkt odżywczy. Tym razem nawet się nie zatrzymuję. Organizm dawno dał do zrozumienia, że nie będzie tracił cennej energii na trawienie. Ostatnią przeszkodę pokonuje już spokojnym, choć zdecydowanym krokiem. Wiem, że do mety zostało już tylko 12 km. Niby nie wiele, ale już 88 km w nogach.
W głowie tylko jedna myśl – „Nie kozakuj. Masz prawie ukończony bieg. Teraz tylko spokojnie do mety.” Tak mijam, po raz kolejny, ostatnie wzniesienie – Runek (1080). Droga od tego momentu wiedzie już tylko w dół.
W pełni skupiony biegnę. Nogi prowadzą mnie same. Łzy cisną się do oczu z radości, że jednak dałem radę. Z trudem je powstrzymuje. Wszystkie zmysły są otępiałe. Nastała błoga cisza, nie czuję już bólu, pragnienia, głodu i zmęczenia, wsłuchuję się tylko w swój własny oddech i odgłos stawianych kroków. Koncentracja osiąga maksymalny poziom. Nagle, słyszę w oddali głosy… nie to nie możliwe, przecież mimo, że tak blisko to jeszcze jednak tak daleko. To na pewno omamy spowodowane skrajnym zmęczeniem. Wraz z kolejnymi metrami glosy jednak stają się wyraźniejsze. Wdech, wydech, wdech, wydech… Nogi automatycznie podążają za wzrokiem i lądują tam, gdzie jeszcze przed ułamkiem sekundy skupiał się on, aby natychmiast obrać nowy punkt oddalony o długość kroku. W uszach coraz głośniej rozbrzmiewa najsłodsza muzyka. Donioślejsza i słodsza w swym brzmieniu od chórów anielskich. To głos spikera i oklaski kibiców. Łzy cisną się do oczu. To niemożliwe…
Jednak możliwe. Wybiegam, z porośniętego gęstym lasem wzniesienia, aby w dole zobaczyć Stary Dom Zdrojowy. Jeszcze tylko kilkaset metrów. Przebiegam między budynkami. Wszyscy wokół klaszczą i kibicują „Dawaj, już niedaleko”. Na kilkadziesiąt metrów przed metą spotykam moją żonę i jej brata. Wręczają mi banner z napisem „Pokonaj Astmę”, z którym przekraczam każdą linię mety biegu, w którym biorę udział.
Z wyciągniętymi do góry rękami, i łzami w oczach, wbiegam na ostatnią prostą. Tam, za barierkami, czekają i dopingują mnie najbliżsi z moim 15-miesięcznym synkiem na czele. Już nieważne ile kilometrów przebyłem. Ile czasu minęło, odkąd biegłem tędy w odwrotnym kierunku. Ile mnie to kosztowało energii i zdrowia. Jestem ULTRAMARATOŃCZYKIEM!
Komentarze