Kiedy twój czas na matronie się nie liczy
Brałem udział już w wielu biegach. Ulicznych i górskich. Długich i krótkich. Zawsze spoglądając na zegarek aby jednak zmieścić się w wyznaczonym przez siebie planie minimum lub maksimum. O ile w biegach górskich czas na finiszu jest ciężki do przewidzenia tak na biegach ulicznych jest to o wiele prostsze. Szczególnie na biegach krótkich takich jak 5 000 m i 10 000 m. Na półmaratonie i maratonie sprawa wygląda już bardziej skomplikowanie.
Tutaj z pomocą w uzyskaniu upragnionego czasu przychodzą ludzie którzy spoglądają na zegarki za Ciebie i dla Ciebie. Motywują aby utrzymać tempo i poganiają kiedy zaczynamy marudzić.
Z pomocy peacemakerów korzystałem i Ja. Podziwiałem ich za to że potrafią zjednać grupę biegaczy i motywować od pierwszego do ostatniego kilometra.
Wiele razy pomogło mi to uzyskać coraz to lepsze wyniki. Kiedy ich nie było, ciężko było mi się zmotywować że jednak da się pociągnąć dalej i zrobić jeszcze lepszy wynik. Chyba właśnie dla tego tyle ludzi korzysta z ich doświadczenia startowego, ustawiając się tłumnie za kolorowymi balonikami na starcie.
Właśnie dlatego i ja chciałem pomóc również innym osiągnąć swój upragniony wynik na królewskim dystansie. Dlatego też napisałem do organizatorów 13 Cracovia Maraton z prośbą o zakwalifikowanie mnie do grupy Peacemakerów. Wybrałem wynik cztery godziny, ponieważ po wcześniejszych startach i treningach taki czas na mecie maratonu pozwolił mi na spokojne prowadzenie grupy, rozmowy i motywacje na ostatnich kilometrach.
Udało się! Załapałem się do grupy peacemakerów prowadzącej na 4 h. Teraz pozostało tylko czekać na 18 maja, dzień startu maratonu w Krakowie.
Weekend biegowy w Krakowie rozpocząłem od odebrania pakietów na Bieg Nocny (10 km) oraz na maraton. Bieg nocny zapowiadał się bardzo ciekawie. Już od kilku dni pogoda nie rozpieszczała i padający deszcz doprowadził do przekroczenia stanów alarmowych na rzekach. Na kilka minut przed startem biegu, który był ustalony na 21, z nieba lały się strumienie wody. Już chciałem odpuścić, rozgrzewkę przed maratonem, kiedy to ktoś na górze zakręcił kran i ponad 1000 uczestników wystartowało do biegu wokół Błoni Krakowskich.
Właśnie z powodu opadów deszczu w ostatnim dniu, przed 13 Cracovia Maraton, zmieniono trasę biegu, która teraz omijała zalane Bulwary Nadwiślańskie.
Prognozy na niedzielny bieg były bardzo obiecujące. Choć wysoka temperatura przy tej wilgotności nie brzmiała optymistycznie.
Niedzielny poranek zameldowałem się w raz z moją żoną, która zajmowała się „obsługą medialną” mojego debiutu, na Krakowskim Rynku. Po odebrani koszulki z nadrukiem 4:00 na plecach od organizatorów, zacząłem się przygotowywać do mojego pierwszego biegu gdzie czas był najważniejszy.
Buty, koszulka, spodenki, czapeczka, zegarek. Właśnie zegarek. Włączam i nic. Bateria padła. Będę chyba pierwszym w historii peacemakerem bez zegarka. Na szczęście żona nie rozstaje się ze swoim Suunto. Nie ma GPS – nie szkodzi. Przy tak krętej trasie, dwóch tunelach i nieskończonej ilości nawrotów i tak by się nie przydał. Opaski z międzyczasami i stoper będą musiały wystarczyć.
Stres już na starcie, ale jeden problem to nie problem. W końcu przecież biegniemy w czworo na pewno ktoś będzie miał odpowiedni sprzęt. Reszta sprzętu się zgadza i pora udać się po to co będzie mnie wyróżniać podczas biegu – baloniki z napisem 4:00.
Organizatorzy przywiązują mi baloniki do koszulki, a ja poznaje pozostałe trzy osoby prowadzące na 4h. Marcin Marszałek, Andrzej Szczot i Radosław Szmit będą mi towarzyszyć przez najbliższe ponad cztery godziny. Krótka odprawa, razem z pozostałymi peacemakerami i wspólne zdjęcie na pamiątkę.
Andrzej, jako najbardziej doświadczony w prowadzeniu, zostaje liderem grupy i wspólnie ustalamy strategię na cały bieg. Tempo będzie równe od startu do mety. Ustawiamy się w swojej strefie czasowej a za nami kilkadziesiąt osób. Podczas oczekiwania na start, padają różne pytania. Najczęstsze z nich to jakie tempo będzie na początku i czy będziemy biec z narastającym czy równym. Ku mojemu zdziwieniu wiele osób poznaje mnie z mojej dotychczasowej działalności pod szyldem Pokonaj Astmę. Nie powiem że nie jestem z tego powodu dumny. Już na początku informujemy grupę że będzie gorąco i muszą korzystać jak najwięcej z punktów odżywiania. Wiele osób o tym zapomina a jest to bardzo ważne.
Na zegarze 9. Rozbrzmiewa Hejnał Mariacki i słychać strzał startera. Pierwsi już wystartowali. My cierpliwie czekamy na swoją kolej. Przekraczamy linię startu dokładnie o 9:05. Zegarki wystartowały również. Początek zawsze jest trudny. Wąskie gardło nie pozwala od razu uzyskać zamierzonego tempa. Mimo to na pierwszym kilometrze meldujemy się jedynie z kilku sekundowym opóźnieniem. Kilometrów ubywa a my wciąż w zwartej grupie. Rozpoczynają się pierwsze towarzyskie rozmowy. Na twarzach uczestników uśmiechy. Kolejne kilometry mijają. Rozmowy wciąż nie milkną. Jak to dobrze, że biegniemy w tempie które pozwala na wymianę kilku słów.
Pogoda idealna. Chłodno i słońce za chmurami. Od czasu do czasu słychać głośne „Na prawo i lewo woda. Pijemy! Dużo pijemy!„. Dziesiąty kilometr za nami. Czas – idealnie 10 sekund spóźnienia. Grupa trzyma się cały czas, a humory dopisują. Po raz pierwszy w życiu nie czuje zmęczenia na maratonie. Co jakiś czas zmieniają się moi towarzysze aby zamienić kilka słów. Z niektórymi rozmowa przeciąga się nawet do kilku kilometrów. TO mnie bardzo cieszy i dodaje skrzydeł. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, na PO zwalniamy aby grupa uzupełniła płyny, następnie lekko przyśpieszamy aby odrobić stratę.
Półmetek za nami. Grupa zwarta, mocna i bardzo zdeterminowana. Od czasu do czasu zmieniamy się na prowadzeniu aby mieć oko na tych co biegną troszkę z tyłu. Na 25 kilometrze pogoda daje znać o sobie. Zaczął padać deszcz, a po kilku minutach po prostu leje. Jak to działa na maratończyków? Jeszcze więcej żartów i śmiechu. Przemoczeni do ostatniej nitki biegniemy dalej nie przejmując się takimi drobnostkami jak kałuże po kostki. I znowu od czasu do czasu słychać „Na prawo i lewo woda. Pijemy! Dużo pijemy!”. Teraz jednak dochodzi „Uwaga po prawej woda, znaczy kałuże!”.
Po niezliczonej liczbie nawrotów, padającym deszczu, spotkaniu 52-letniego norwega, który biegnie swój 146 maraton w ciągu 12 lat, przyszła pora na palące słońce. Trzydziesty kilometr. Tutaj już na pytanie, powtarzane co jakiś czas, „Jak się czujecie?” odpowiedz nie brzmi już tak mocno i Andrzej musi dopowiadać „Nie słyszę! Jak się czujecie?”. Odpowiedz jednak jest wciąż ta sama – Dobrze!
Mimo braku specjalistycznego zegarka, moje nogi utrzymały idealne tempo. Setki kilometrów przebiegnięte na treningach wyrobiły bardzo dobre jego wyczucie. Z kilkusekundowej straty mamy już kilkusekundową przewagę. Można pozwolić na troszkę wolniejsze tempo na punktach odżywiania. Pozwala to na złapanie nie tylko banana ale również kilku oddechów. Współpraca w grupie wciąż na najwyższym poziomie. Jeśli ktoś ma butelkę, a jej nie potrzebuje, podaje dalej. Jest to teraz bardzo ważne gdyż temperatura jest taka, że połowa zawartości butelki ląduje na głowie.
Grupa, do niedawna bardzo zwarta, teraz rozciągła się nieco na dystansie. Mocniejszych puściliśmy przodem. My zaś staramy się dopingować resztę stawki do ostatniego wysiłku. Powtarzam, biegając w tył i w przód, „Dawaj, dawaj przecież to tylko 5 km.”, „Jeszcze tylko kilka minut”. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że poklepanie kogoś po plecach i kilka słów dopingu może dać takiego kopa. Kilka żartów również pomaga uciec myślami od wysiłku jaki do tej pory wylał się wraz z potem na krakowskie ulice.
Ostatnie dwa kilometry! Już nie mogę, nogi mnie bolą – słyszę w odpowiedzi. Jak ci braknie kilka sekund to głowa będzie cie boleć trzy miesiące, a nogi tylko tydzień – wtóruje. Efekt natychmiastowy.
Ostatnie minuty przed przekroczeniem mety to ciągłe bieganie za maruderami i przypominanie im, że przecież za kilka chwil przekroczą metę. Często pierwszego maratonu w życiu. Teraz nasza rola jest najbardziej widoczna i ważna. Przypominamy – to nie pora na poddawanie się. Przecież to tylko pięć minut „Jak by to moja żona powiedziała – szybki numerek z prysznicem przed i po” – takie żarty są najlepszym lekarstwem na obolałe nogi.
Wbiegając na Rynek nasza motywacja jest już coraz mniej potrzebna. Widok upragnionej mety wynagradza wszystko. Adrenalina, która teraz intensywnie krąży w żyłach, nie pozwala nawet na chwilę zatrzymać się tym co do niedawna spacerowali mówiąc że już nie dają rady. Kilka metrów przed metą zatrzymujemy się. Mamy ponad dwie minuty zapasu. Przybijamy piątki wszystkim wbiegającym na metę.
Łapie kamerę i nagrywam ostatnie chwile mojego debiutu w maratonie. Teraz już nie ważne kiedy przekroczę metę. Przed nią spędzam prawie 2 minuty stojąc i dopingując przyszłych i kolejnych maratończyków. Gratulujemy sobie na wzajem. Wykonaliśmy swoją pracę. Wspólnie przekraczamy metę. Jest 13:04. Ostanie spojrzenie w kierunku skąd nadbiegają ludzie. Radość na ich twarzach i uniesione w gore ręce wynagradzają wszystko. Nie czuję absolutnie żadnego zmęczenia. Choć przecież to ponad 4 h biegania i rozmowy z uczestnikami. Zapominam nawet o medalu – tak upragnionego podczas poprzednich maratonów.
Uczucie dobrze wykonanej pracy towarzyszy mi przez kolejne minuty. Mijam biegaczy, których widziałem na trasie w swojej grupie. Dzielą się swoimi emocjami z bliskimi. Cieszą się. Teraz ja czuje poklepywanie po plecach i gratulacje. Ich radość jest największym szczęściem jakie mnie spotkało do tej pory po przekroczeniu linii mety maratonu.
Czy warto być peacemakerem? Odpowiedzcie sobie sami.
Komentarze